Są takie dni, gdy coś wisi w powietrzu.
Są takie dni, gdy od rana trudno się skupić.
Są takie dni, gdy czekanie wlecze się niemiłosiernie.
W powietrzu, ciężkim i nieco przytłaczającym, czujesz napięcie.
Dynamiczne drgania, które emocjonująco mobilizują.
Głowę zaprząta ci jedna myśl i choćbyś chciał, nie możesz się jej pozbyć.
Mimowolnie powtarzasz swoje rytuały, bo dają ci namacalne poczucie kontroli.
Ktoś ją przecież musi sprawować. Każdy lubi myśleć o sobie jako o sprawcy, nie poddanym losu.
Są takie dni, kiedy codzienna herbata przy śniadaniu smakuje jakoś niecodziennie.
Są takie dni, kiedy radosne podekscytowanie przepełnia serce.
Są takie dni, kiedy przypominasz sobie tylko te dobre chwile, by zaczarować rzeczywistość.
Są takie dni. Play-offy.
W tegorocznych play-offach Skra stała twardo na dwóch nogach. Bartek Bednorz i Milad Ebadipour obwarowali strefę defensywną niczym najlepsi wojownicy-obrońcy. W mechanizmie zwanym przyjęciem wszystkie trybiki wreszcie wskoczyły na odpowiednie miejsce. Skra potrafiła przyjąć niemal każdą piłkę w sposób, gwarantujący Grzesiowi korzystanie z każdej strefy ataku. Czysta homeostaza wspierana dynamiczną homeorezą w osobie libero Kacpra Piechockiego, wtłaczającego w trybiki przyjęcia wulkan niezmierzonej energii.
Rozkochani w wirtuozerii Nico Uriarte marudziliśmy w środowisku na bełchatowskie rozegranie. Grzesiu Łomacz podczas tych finałów udowodnił, że potrafi dowodzić. Dystrybuował piłki z chirurgiczną wręcz precyzją, umiejętnie korzystał z usług wszystkich swoich liderów, potrafił ich odkryć w odpowiednich momentach, wspinając się na wyżyny analitycznej intuicji rozgrywających.
Na ramionach środkowych oparła Skra swą ofensywę. Srecko Lisinac i Karol Kłos górowali niczym dwie wieże nad siatką. Zbijali piłki mocno i precyzyjnie, nie wybaczając przeciwnikom błędów. Sprzedawali czapy i bronili swej bełchatowskiej twierdzy profesorsko.
Sercem tego organizmu był Mariusz Wlazły. Król Mariusz IX. Ogromne doświadczenie w połączeniu z radosną pasją czynią go od lat bezapelacyjnym liderem bełchatowskiej królowej. Mariusz to żywa legenda, jest jak Messi w Barcelonie – może być niewidoczny, ale w odpowiednich momentach po prostu bierze piłkę w swoje ręce i załatwia sprawę. Tak też było i w tegorocznym finale.
Każdy organizm potrzebuje swojego doktora; osoby, która czuwa, by wszystkie procesy przebiegały zgodnie z zaprogramowanym porządkiem. Takim czuwającym doktorem był coach Piazza – kiedy trzeba było sięgnął po kosmetyczną zmianę, by podkreślić linię bloku zadziornym smokey eyes w osobie Patryka Czarnowskiego i przypudrował bełchatowski nos wprowadzając na plac boju Nico Pencheva. Miał plan na Skrę i w pełni go zrealizował. W play-offach zagrała DRUŻYNA. Skra to był jeden organizm, kolektyw z charakterem, funkcjonujący bez zarzutu niczym szwajcarski zegarek. Taką Skrę aż miło się ogląda. Taką Skrę chce się oglądać; z wolą walki w dosłownie każdej komórce siatkarskiego ciała. Jak za starych, dobrych czasów. Dziękuję
Ale jazda, 9 gwiazda!
Nic dodać, nić ująć... Pięknie napisane!
OdpowiedzUsuńDRUŻYNA, słowo klucz ❤
Pięknie napisane , plus ligi za bardzo nie oglądałam ze względu na studia ale play-offy i resztę meczów oglądałam nawet jak byłam na stadionie piłkarskim wtedy włączałam iplę i śledziłam mecz.Mariusz to prawdziwy król Polskiej siatkówki a do pomocy ma świetnych kolegów.Z jednej strony cieszy mistrzostwo Skry i brązowy medal Trefla z drugiej jest lekki smutek bo kilku siatkarzy odchodzi z plus ligi. Zostaje czekać na pierwszy mecz reprezentacji , który miałam oglądać na żywo ale obejrzę go w tv.
OdpowiedzUsuń